Czytając wczoraj „Rzeczpospolitą” w dodatku Prawo co dnia natrafiłem na bardzo ciekawy tekst dr Karszynickiego na temat rzekomej umowy zawartej telefonicznie między premierem Donaldem Tuskiem, a premierem Włodzimierzem Putinem, którą to polski premier mydli wszystkim oczy. Jak się sprawa ma w rzeczywistości? Bardzo prosto. Żadnej umowy telefonicznej nie mogło być, bo zawieranie umów międzynarodowych, jak pisze autor artykułu, nie sprowadza się do rozmowy telefonicznej. Dlaczego? Z powodów formalno-prawnych, ponieważ umowa międzynarodowa musi przejść wieloetapowy ciąg czynności, poprzez które może być ważna lub nie. Głównymi etapami, które musi przejść takie porozumienie to: wyrażanie zgody do podpisania umowy, przedłożenie jej prezydentowi do ratyfikowania i ogłoszenie jej w Dzienniku Ustaw.
Wobec powyższego nie ma mowy o żadnej umowie, więc również zarzuty ludzi o „odejściu od tej umowy” są bezpodstawne, o czym oni sami nie wiedzą. Jak pisze pan doktor: współpraca polskiej prokuratury z rosyjską odbywa się natomiast na podstawie europejskiej konwencji o pomocy prawnej w sprawach karnych. Mamienie ludzi, jak widać, wychodzi członkom Platformy Obywatelskiej wyśmienicie. Żeby pokazać, jak bardzo zależy im na rozwiązaniu sprawy i jak szybko działają byli w stanie wymyślić umowę – w tak delikatnej sprawie -, która w ostatecznym rozrachunku i tak okazuje się mistyfikacją tak, jak i to, że polska i rosyjska prokuratura prowadzą wspólne śledztwo w celu wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Toczą się dwa odrębne śledztwa we wspólnym zespole badaczy i prokuratorów obydwu stron. W jednym i drugim przypadku można przyjąć, że był to swoisty „skrót myślowy”, z którego głupio się było później wycofać nie rozjuszając tym samym społeczeństwa i nie narażając się na przytyki i wyśmianie. Brawo Panowie, brawo! Znowu się Wam udało nabić nas w butelkę!
fot. www.wp.pl
Komentarze